Zrobić krok wstecz

Rozmowa z Jakubem Rokiem

O relacji człowieka z przyrodą w mieście oraz o wpływie natury na subiektywnie postrzeganą jakość życia z Jakubem Rokiem rozmawia Magda Grabowska

Czy masz emocjonalną relację z warszawską przyrodą?

Mam emocjonalną relację z Warszawą, więc także z tutejszą przyrodą. Ta więź wykluwała się przez lata miejskich i podmiejskich mikropodróży. Bardzo bliskie są mi tereny nadwiślańskie, przez wiele lat mieszkałem niedaleko nich i spędziłem tu dużo czasu. Lubię też Skarpę Warszawską jako zaburzenie miejskiego porządku i częściowo dziki, a częściowo uporządkowany ciąg zielono-parkowy. Jeżeli chodzi o warszawską przyrodę, to są dwa najbliższe mi miejsca.

Przyroda mnie interesuje, pociąga i intryguje, dlatego studiowałem biologię, a dziś zajmuję się aktywizmem przyrodniczym. Największe znaczenie miało dla mnie wchodzenie w relację z przyrodą pozamiejską, ale cieszę się, że w Warszawie są okolice, które dają szansę na kontakt z przyrodą. 

Wspomniałeś o skarpie i o Wiśle. Czym jest dzikość w kontekście układu przestrzennego miasta?

W Warszawie spore znaczenie mają na pewno kwestie geograficzne. Skarpa jest obszarem, który trudno było zabudować, Wisłę natomiast trudno było uregulować. Dzięki temu Warszawa zachowała pewną dzikość, przede wszystkim w tych przestrzeniach, które były trudne do zagospodarowania, a w konsekwencji po prostu porzucane jako tereny „niewdzięczne”.

Podobnie jest w Puszczy Kampinoskiej, gdzie występuje piaszczysta gleba bardzo niskiej jakości, porozdzielana pasami bagien. To efekt polodowcowej przeszłości tego miejsca i powstawania wydm w pradolinie Wisły. Dzięki temu, że kilkadziesiąt lat temu stworzono tam park narodowy, te trudne do rolniczego wykorzystania tereny zaczęły ponownie dziczeć. To wszystko dzieje się tuż za granicami Warszawy, warto to docenić.

Ostoją dzikości w miastach są różne porzucone przestrzenie, nazywane czasem nieużytkami. Pytałaś o mój emocjonalny związek z przyrodą. Chodziłem do szkoły podstawowej niedaleko Cmentarza Żydowskiego na Woli. W tej okolicy było wtedy sporo działek i miejskich parceli, które były właśnie porzucone, zapuszczone. Pamiętam, że jako młodzi chłopcy uciekaliśmy z lekcji i wkradaliśmy się przez płot na działkę porośniętą gęstwiną drzew. Wtedy jeszcze nie rozpoznawałem poszczególnych gatunków, ale pewnie był to typowo warszawski klon jesionolistny. To była naprawdę niezła dzicz – a zarazem nasza przestrzeń zabawy. Wydaje się, że takich miejsc jest w Warszawie coraz mniej.

Jedna rzecz to geografia, jak w przypadku skarpy i doliny Wisły, druga to kwestia użyteczności. Jej miary i kryteria zmieniają się z czasem. Jedne rzeczy przestają być użyteczne, zarastają i dziczeją, inne z kolei stają się użyteczne i wtedy dzikość jest wypierana. Wiąże się to z procesami miejskimi – geografia przeplata się tu z ekonomią.

Mógłbyś to rozwinąć? Co w Warszawie staje się użyteczne, a co przestaje? I jakie procesy masz na myśli?

Zacznę od konkretnego przykładu: od okolicy Jeziorka Czerniakowskiego, odciętego dawnego zakola Wisły. Dookoła tego rezerwatu znajduje się bardzo ciekawy teren bogatej i różnorodnej dzikości. Są to w dużej mierze dawne działki pracownicze, które w okresie budowy Trasy Siekierkowskiej zostały wysiedlone. Powstawała nowa droga szybkiego ruchu, wokół niej miała też wyrosnąć dzielnica. Na warstwę zaprojektowanej, „użytkowej” przyrody, która była rozwijana w ramach działek, czyli mnóstwa drzew owocowych, krzewów i roślin ozdobnych, nałożyła się warstwa zdziczenia, roślin najbardziej ekspansywnych w warunkach miejskich. Tam też jeszcze do niedawna były pojedyncze pola uprawne, co wydaje się ciekawe, bo mowa o działkach zlokalizowanych kilka kilometrów od ścisłego centrum stolicy. Rolnictwo i związane z nim tereny uprawne stają się z czasem coraz mniej widoczne, bo użyteczność rolna ziemi znajdującej się w granicach miasta relatywnie spada. W ramach procesów suburbanizacji „rozlewa” się na nią zabudowa miejska i miejski styl życia.

Innym ważnym procesem jest zmiana charakteru obszarów przemysłowych. Wiele zakładów przemysłowych zajmowało kiedyś ogromne tereny, było tam wiele budynków związanych z różnymi formami działalności (jak choćby stołówki), inny był także model produkcji – nie tak zmechanizowany i zintensyfikowany jak obecnie.

Ta „rozrzutność gruntowa” była wynikiem odmiennego modelu gospodarki i urbanizacji w warunkach PRL, kiedy w miastach nie obowiązywała renta gruntowa. Nie było więc mechanizmu cenowego, który sprawiał, że ziemia bliżej centrum miała wyższą wartość. W rezultacie wielu terenów nie użytkowano wcale lub użytkowano tylko nieformalnie, jako place do wychodzenia z psami, miejsca zabaw dzieci czy miejsca spotkań pod chmurką służące zabawom i rekreacji. Dziś jest ich coraz mniejponieważ przejście z systemu wspomnianej rozrzutności przestrzennej do systemu renty gruntowej spowodowało wypełnianie luk w tkance miejskiej. A to właśnie w tych lukach przebija się dzikość.

Przeciwnym trendem w kontekście zapełniania luk jest dostrzeżenie wartości przyrody. Coraz wyraźniej słychać głos wspólnot i społeczności lokalnych, które zawiązują koalicje wokół terenów zielonych – często tych nieformalnych – w celu ich ochrony i zachowania w dotychczasowej postaci. Mamy więc z jednej strony trend rosnącego zagospodarowywania, postępującej urbanizacji, zabudowywania, wykorzystywania gruntów i wypierania tak zwanych nieużytków, które są przecież bardzo użyteczne przyrodniczo i stanowią przestrzeń ekspansji dzikości. Z drugiej strony na poziomie społecznym i obywatelskim widać rosnący opór wobec takich praktyk. Ciekawym przykładem z ostatniego roku jest opór mieszkańców przeciwko nowej inwestycji deweloperskiej w Lesie Bemowskim, w otulinie rezerwatu Łosiowe Błota. Jako jeden z najmocniejszych argumentów na rzecz odstąpienia od planów zabudowy protestujący wskazywali fakt, że tereny te są zamieszkiwane przez bobry, czyli gatunek chroniony. Innymi słowy, lokalni mieszkańcy – korzystający z tego „nieużytku” – uprawomocniają swój protest poprzez odwołanie do praw mieszkańców nieludzkich. W tym wieloelementowym układzie wykluwa się jakiś nowy porządek.

Obserwuję też inny ruch pokazujący zmianę świadomości w kontekście miejsca na dzikość. Kiedy myślimy o przyrodzie w mieście, myślimy przede wszystkim o parkach, skwerach i urządzonej zieleni. Jest ona często uporządkowana i zagospodarowana – taki był dotychczas dominujący wzorzec. Pozostaje niewiele miejsca na dzikość rozumianą jako nieujarzmienie. Ten gorset się ostatnio trochę poluzowuje. Coraz częściej w parkach czy na skwerach zostawia się fragmenty pni drzew, które obumarły lub zostały ścięte. A martwe drewno, nie dość, że jest kluczowym siedliskiem dla wielu gatunków, to również oznaka dziczenia – nie wykorzystuje się go, nie traktuje jako surowca, nie usuwa z widoku. Obecność tych martwych – tylko z nazwy, bo tak naprawdę pełnych życia – kłód to dla mnie mały, ale znaczący probierz zmiany.

Jak na tle tych procesów zarysowałbyś relację człowieka z przyrodą?

Ta relacja na pewno zmienia się z czasem i wydaje mi się, że wciąż czeka na rzetelne opisanie. W odniesieniu do polskiej urbanizacji lat 60. i 70. XX wieku, kiedy nastąpił masowy wzrost liczby mieszkańców miast, także Warszawy, często mówi się, że wieś przeniosła się do miasta. Wykuwały się wtedy nowe, specyficzne wzorce relacji człowieka z przyrodą, hybrydy praktyk wiejskich i miejskich, czego echo słychać chociażby w opowieściach o kurach trzymanych na balkonach bloków.

Znaczącym przykładem kształtowania się relacji z przyrodą w mieście są ogródki działkowe, których historia w Warszawie sięga początków XX wieku. Wyrastają z idei modernistycznej i socjalistycznej, mówiącej między innymi o tym, że każdy człowiek ma prawo do przebywania w zdrowej przestrzeni oraz że praca z ziemią przynosi pożytek dla ciała i ducha. W okresie PRL-u ogródki działkowe dalej się rozwijały – były miejscem wytchnienia, odpoczynku poprzez pracę, ale też ważnym źródłem pożywienia dla wielu miejskich gospodarstw domowych.

Współcześnie ten wiejski komponent, rozumiany jako bezpośrednie zagospodarowanie zasobów przyrody, został wyparty. Dominującym wzorcem relacji z przyrodą stał się zachwyt – ma to być doznanie przede wszystkim estetyczne, w którym odpowiednio przygotowana przyroda jest tłem dla innych rodzajów ludzkich działań. Archetypem byłby tu park z ładną zieloną murawą, na której można rozłożyć kocyk, przyjść z psem i porzucać frisbee. Przyroda jako estetyczne tło występuje także w reklamach inwestycji deweloperskich – zarówno na wizualizacjach, jak i w nazwach dużo jest zieleni. Wydaje mi się, że tak jest dziś postrzegana rola przyrody w mieście.

Jest też jednak wiele osób, które eksplorują obszary dzikie czy niezagospodarowane. Te „nieuporządkowane” miejsca wyróżniają się na tle miasta tym, że nie powstały z myślą o człowieku – i jako takie dają szansę na inny rodzaj relacji z przyrodą i z sobą samym. Wraz z postępującą ekspansją logiki rynkowej i tendencji do wyciskania maksimum wartości z gruntów takie tereny znajdują się na celowniku deweloperów czy władz publicznych. Tu często rodzą się konflikty, jak chociażby w przypadku wspomnianego Lasu Bemowskiego. Jednocześnie stają się one okazją do zredefiniowania roli przyrody w mieście – okazuje się bowiem, że tradycyjnie rozumiana uporządkowana zieleń miejska nie jest wystarczająca.

Kto ma jakie prawa w relacji człowiek–przyroda?

Obserwujemy trend, widoczny nawet w polskim systemie prawnym, domagający się legitymizacji prawa do czystego środowiska. Składane są pozwy sądowe wynikające z narażania mieszkańców na życie w zanieczyszczonym otoczeniu – dotyczy to szczególnie kwestii jakości powietrza. Te skargi są uznawane i w takim przypadku skarb państwa musi wziąć za to odpowiedzialność. To przykład formuły prawnej, która jest urealnieniem dość mglistego sloganu o prawie do życia w czystym, nietoksycznym środowisku.

Kolejny wymiar, stanowiący podłoże wielu konfliktów o przestrzeń, to prawo do posiadania terenu rekreacyjnego wyłączonego spod presji inwestycyjnej i budowlanej – zielonego miejsca, gdzie można zaczerpnąć powietrza. Oprócz prawa do czystego środowiska istnieje więc prawo do posiadania niezagospodarowanej przestrzeni, która jest potrzebna jako komponent dobrego życia. W polskim systemie prawnym polem takiej dyskusji powinny być przede wszystkim konsultacje miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. Praktyka jest jednak inna, miasta często rozbudowują się bowiem w oparciu o jednostkowe decyzje o warunkach zabudowy – brakuje szerszej perspektywy i namysłu nad zrównoważonym dysponowaniem wspólną przestrzenią.

Coraz częściej podkreśla się także konieczność uwzględnienia praw aktorów nieludzkich. W polskim prawodawstwie wciąż nie ma mechanizmu, który pojawia się w systemie ekwadorskim czy boliwijskim, gdzie byty nieludzkie uzyskały osobowość prawną. Mimo to w konfliktach o przestrzeń coraz częściej wykorzystywany jest argument o prawie nieludzkich aktorów do życia oraz do zachowania swojego siedliska. Nawoływanie do ochrony siedlisk (jak choćby wspomniany już przypadek bobrów w Lesie Bemowskim) to dla wielu osób argument poruszający emocjonalnie i przykład wyjścia poza tradycyjny antropocentryzm.

Czy w tym dostrzeganiu podmiotowości i praw aktorów nieludzkich przyroda ma jakiegoś rzecznika? 

Rzecznictwo pojawia się najczęściej w konfliktach, które nie dotyczą bezpośrednio przyrody miejskiej. Widoczne jest raczej w kontekście globalnym, jak katastrofa klimatyczna, albo europejskim czy ogólnokrajowym, jak ratowanie głównych ostoi bioróżnorodności (konflikty w Puszczy Białowieskiej czy Puszczy Karpackiej). Dookoła tych spraw działają ruchy społeczne próbujące mówić głosem aktorów nieludzkich, których dotychczas nie słuchaliśmy. Stajemy się niejako tubą dla głosu dzikiej przyrody. Dobrze obrazuje to hasło z pewnej demonstracji sprzed kilku lat, które zapadło mi w pamięć: „This is nature protecting itself”, czyli w luźnym tłumaczeniu: „To głos natury występującej we własnej obronie”.

Jeśli chodzi o miasto, to w praktyce prawo do życia w czystym środowisku czy korzystania z przestrzeni niezagospodarowanej służy obszarom dzikości i bytującym w nich gatunkom. W pewnym sensie walka o te wymiary miejskości jest też zatem walką o prawa innych gatunków. Wydaje mi się jednak, że ten argument i postawa rzecznicza nie wybrzmiewają zbyt często. Rzecznictwo jest bardziej wyraźne w ramach walki o prawa zwierząt hodowlanych, a to sprawa, która kojarzy nam się raczej ze światem wiejskim, rolniczym. Z perspektywy miejskiego konsumenta łatwo zapomnieć o problemie cierpienia zwierząt hodowlanych – w końcu dzieje się to gdzieś indziej, poza zasięgiem naszego wzroku. I może w właśnie dlatego w tej dziedzinie tak potrzebni są rzecznicy i rzeczniczki.

Kwestie przestrzenne, o których wspominałeś, wynikają z tego, jak zorganizowany jest nasz system społeczno-gospodarczy. Na co jeszcze może mieć on wpływ w naszej relacji z dziką przyrodą?

W Warszawie najprościej byłoby porównać czasy PRL-u z okresem kapitalizmu. Z jednej strony w PRL-u kładziono mocny nacisk na industrializację, której celem było wydźwignięcie się z ubóstwa, modernizacja, budowanie dobrobytu poprzez uprzemysłowienie i maksymalne wykorzystanie naszych zasobów. Tam było mało miejsca na dzikość, bo dzikość rozumiano jako miejsce pozbawione (jeszcze) ludzkiej pracy – a praca była wartością samą w sobie, stwarzającą inne wartości. Z drugiej strony na poziomie urbanistyki przyrodzie w mieście oddano znacznie więcej przestrzeni. Przykładem są osiedla, które powstawały w duchu modernizmu, zarówno w okresie przedwojennym, jak kolonie na Żoliborzu, jak i powojennym, jak wiele blokowisk, ale też bardziej wysublimowane realizacje, na przykład Sady Żoliborskie. Przyroda jest tam często w jakimś stopniu uporządkowana, ale niezupełnie ujarzmiona. To raczej bloki zatopione w zieleni, a nie tylko wydzielone skwerki.

Zieleń była uwzględniona w projekcie, ale na jej ostateczny kształt wpływały też po prostu pewne niedociągnięcia, niechlujność i brak środków – i właśnie ze względu na to często miała nawet więcej swobody i mogła „działać” na własnych prawach. Pamiętam z dzieciństwa takie zakrzaczone, zdziczałe miejsca pomiędzy blokami, gdzie można było się schować przed oczami dorosłych. Modernizm, pozostawiający tę przestrzeń wolną, a jednocześnie specyfika polskiego biedamodernizmu, czyli niezdolność do zagospodarowania i zadbania o każdy skrawek przestrzeni, dawały miejsce dla dzikości.

Ta idea była widoczna na szczeblu osiedla, ale także całego miasta. Zakładano nowe parki z dbałością o zieleń w skali miasta, wzdłuż dróg sadzono szpalery drzew, utrzymywana była także sięgająca przedwojnia koncepcja klinów napowietrzających. Możemy mieć pewną wątpliwość co do jej skuteczności, jeśli chodzi o przeciwdziałanie zanieczyszczeniu powietrza, jednak niewątpliwie miała ona pozytywny wpływ na dostępność terenów zielonych, a także na przewietrzanie miasta.

Po upadku PRL-u i wejściu w kapitalistyczny system renty gruntowej presja na tereny zielone wyraźnie wzrosła. Znane są przypadki zabudowywania klinów napowietrzających i rozrywania ich sieci na poziomie miejskim przez budowę wielkich osiedli, takich jak Marina Mokotów czy Biały Kamień, będący niemalże częścią Pola Mokotowskiego. Widać to było także na szczeblu osiedli – wzrost liczby samochodów oznaczał coraz większe parkingi, to zaś zmniejszało powierzchnię biologicznie czynną, bo wszystko zajmował asfalt. Jednocześnie to właśnie w latach 90. dostrzeżono wartość dzikiej przyrody na najwyższych szczeblach politycznych. Był to najlepszy okres dla powstawania parków narodowych w historii Polski. O ile miasto miało się rozwijać, dogęszczać i zabudowywać nieużytki, o tyle dzika przyroda – położona daleko poza miastem – miała być chroniona przed eksploatacją właśnie w parkach narodowych. Mimo że w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie powstał w Polsce żaden park narodowy (!), to w pewnym sensie widzimy kontynuację tego dwoistego myślenia, oddzielającego miasto od przyrody.

Na tym tle ciekawe są punkty styczne, takie jak choćby obszar Natura 2000, który objął dolinę Warszawskiej Wisły. Po jednej stronie wiślanego wału mamy więc logikę ekspansji, utowarowienia i wyciskania maksimum wartości, a po drugiej – konieczność uwzględniania priorytetu zachowania siedlisk. Ale sama Natura 2000 to tylko narzędzie, jego faktyczna moc sprawcza zależy od siły poszczególnych aktorów. Dobrze pokazał to przykład wycinki drzew przy Wybrzeżu Helskim – mimo że strona społeczna powoływała się na zapisy Natury 2000, ratusz wyciął kilkaset drzew w pasie nadwiślańskim.

Sądzę, że stosunek do przyrody w ramach tych dwóch systemów można rozpatrywać pod jeszcze jednym kątem. W PRL-u i biedamodernizmie polska dzikość miała się dobrze między innymi ze względu na to, że brakowało mocy przerobowych, żeby zagospodarować każdy skrawek przestrzeni i wycisnąć z niego maksimum. Z kolei w gospodarce kapitalistycznej, gdzie przestrzeń zyskała dużą wartość wymienną i stała się towarem, nie mógł się on zmarnować. W efekcie presja na zabudowę wzrosła, ale równocześnie wzrósł też opór społeczny i gotowość do walki o tereny zielone.

Czyli to, jak traktujemy dziką przyrodę w mieście, determinuje funkcjonująca akurat definicja rozwoju. Czy różni się ona na poszczególnych szczeblach administracji?

Na szczeblu państwa rozwój utożsamiany jest najczęściej ze wzrostem gospodarczym, ale ten rodzaj myślenia „skapuje” na szczebel samorządowy. Jeśli mamy działkę, na której powstanie inwestycja, to sama ta inwestycja jest już wprowadzaniem pieniędzy do obrotu i budowaniem wzrostu gospodarczego. Do tego dokłada się później potencjalne „wyciśnięcie” wartości z tego skrawka gruntu, na przykład poprzez jego komercyjne wykorzystanie. Skoro ziemia stała się towarem, to musi zostać wykorzystana w sposób przynoszący najwyższy zwrot. Takie wąskie spojrzenie zdominowało myślenie o rozwoju w polskim kapitalizmie. 

Z drugiej strony ostatnie lata to również czas, gdy przypomniano sobie, że celem rozwoju nie jest wyłącznie maksymalizowanie wskaźników ekonomicznych, takich jak wysokość PKB czy, na szczeblu lokalnym, łączna wartość sprzedana, wielkość inwestycji ani nawet suma przychodów podatkowych. Oczywiście jest to dla miasta bardzo istotne, ale nie powinno być jedyną miarą rozwoju. Po okresie zachłyśnięcia się czystą i wąską ekonomiczną perspektywą teraz łatwiej jest mówić o jakości życia i o tym, że nie samymi wskaźnikami ekonomicznymi człowiek żyje. Na szczeblu samorządowym łatwiej sobie przypomnieć, że jakość życia jest kwestią wielodziedzinową i wymaga dostrzeżenia, że w naszym otoczeniu potrzebujemy też czystego powietrza, czystej wody oraz dostępu do wspólnej przestrzeni, która będzie dawała szansę na wytchnienie, rekreację, relaks i regenerację.

A jak natura wpływa na subiektywną jakość życia? Jak można to zmierzyć? Czy mógłbyś przytoczyć jakiś przykład, który by to ilustrował?

W moim doktoracie badałem relację między przyrodą a subiektywnym dobrobytem, po polsku czasem nazywanym dobrostanem. Chciałem sprawdzić, jak dobrostan – rozumiany jako satysfakcja z życia, poczucie szczęścia, sensu i celu czy, z drugiej strony, niepokoju – zmienia się w zależności od poziomu zanieczyszczenia powietrza. Zwykle porównuje się średnioroczny poziom zanieczyszczeń, a ja chciałem prześledzić tę relację w ujęciu krótkoterminowym. Swoje badanie zrealizowałem na reprezentatywnej próbie mieszkańców Targówka. Sprawdzałem, jakie są wskaźniki subiektywnego dobrobytu w dni o średnim, niskim i wysokim zanieczyszczeniu powietrza. Zestawiłem to też z postrzeganą jakością powietrza. Miałem więc zarówno informacje o faktycznej jakości powietrza, zmierzonej na stacji, jak i o tym, jak respondenci i respondentki ją postrzegają.

Nie dziwi, że postrzegana jakość powietrza jest sprzężona negatywnie z subiektywnym dobrobytem. W uproszczeniu: jeśli mamy wrażenie, że powietrze jest zanieczyszczone, to gorzej się czujemy. Co ciekawe, faktyczna jakość powietrza wpływa także na poczucie satysfakcji z życia. Kiedy zanieczyszczenie było wysokie, respondenci niżej oceniali swój poziom zadowolenia z życia (kontrolując inne istotne zmienne). Co również ciekawe, nie było istotnego statystycznie związku między tym, jak ludzie postrzegają jakość powietrza, a tym, jaka ona faktycznie jest. Mimo że dużo się mówi o smogu, mamy ograniczoną zdolność rozpoznawania, czy w danym dniu ten problem występuje, czy nie. Może to wynikać z tego, że w okresie grzewczym smog jest najbardziej nasilony w nocy, kiedy większość z nas śpi.

Oczywiście smog negatywnie wpływa na nasze zdrowie – zwłaszcza na płuca i serce. To jest bardzo dobrze zbadane i opisane. Natomiast ja pokazuję w swojej pracy, że smog wpływa także na nasz komfort psychiczny, samopoczucie, dobrostan. Jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że dobrobyt to nie tylko wzrost gospodarczy i wskaźniki mówiące o bezrobociu czy dostępie do szkół, ale też to, czy i na ile ludzie czują się szczęśliwi i zadowoleni z życia, to powinniśmy pamiętać o tym, że oddziałuje na to także jakość powietrza.

Takich badań jest zresztą więcej. Coraz mocniej przebija się do świadomości fakt, że smog ma – zarówno w ujęciu rocznym, jak i w perspektywie krótkofalowej – negatywny wpływ na subiektywny dobrobyt. Podobne wyniki pojawiają się w odniesieniu do innych problemów środowiskowych, dotyczących natężenia hałasu oraz bliskości i dostępności terenów zielonych. Jest to szybko rozwijający się nurt badań, który daje kolejną przesłankę skłaniającą do refleksji nad pomiarem dobrobytu w miastach. Zmienne środowiskowe powinny mieć w takich badaniach wyższą rangę – z jednej strony niezanieczyszczone środowisko, a z drugiej dostęp do przestrzeni, w której możemy mieć kontakt z przyrodą, bezpośrednio wpływają na nasze poczucie dobrobytu.

To kolejny argument za tym, by wspierać dziką przyrodę w mieście. Co mogę w tej kwestii zrobić jako mieszkanka, a co mogłyby albo powinny robić władze?

Teoretycznie dla zachowania dzikości najlepiej nie robić nic – bo dzikość to brak ludzkiej ingerencji. Ale mówiąc o dzikości w mieście, musimy pamiętać o wszystkich procesach, o których rozmawialiśmy i które mogą się po niej przetoczyć walcem, i nasze nicnierobienie tylko to przyspieszy. Przykładów na to, jak można otwierać, zachować czy obronić przestrzeń dla dzikości w mieście, jest bardzo wiele; często są to dyskusje i walki o charakterze lokalnym. Natomiast w najogólniejszym wymiarze można zacząć od zastanowienia się nad tym, na ile ja sam mam osobistą gotowość, żeby w mojej okolicy istniały miejsca dzikie. Czy kiedy idę do lasu i widzę gnijące martwe drzewa, czuję wzburzenie, że tu się marnuje surowiec drzewny, który mógłby być wykorzystany na opał, deski albo palety?

Co mogą zrobić władze? Rozwiązań jest bardzo wiele. Opowiem o tym na przykładzie zielonej i błękitnej infrastruktury, a właściwie zmiany sposobu myślenia, które w dobie kryzysu klimatycznego i rosnącej nieprzewidywalności i skali zjawisk atmosferycznych jest po prostu konieczne. Długo tkwiliśmy w dogmacie tzw. szarej infrastruktury, w którym, żeby uniknąć ryzyka powodzi, należy zbudować sieć kanalizacji deszczowej i poprzez kolektory odprowadzać nadmiarowe opady do rzeki. Natomiast deszcze nawalne w Warszawie stały się w ostatnich latach znacznie powszechniejsze, niż były jeszcze kilka dekad temu. Kanalizacja deszczowa i burzowa jest w takich sytuacjach niewydolna. W procesie zabudowy i usamochodowienia straciliśmy ogromne połacie powierzchni biologicznie czynnej, która może absorbować wodę. Zamiast tego mamy powierzchnie, z których woda po prostu spływa, przyczyniając się do podtopień czy spiętrzeń. Jeśli klasyczne systemy inżynieryjne sobie z tym nie radzą, warto sięgnąć do rozwiązań, które funkcjonują w przyrodzie.

Koncepcja zielonej i błękitnej infrastruktury zakłada, że do danego zadania (tu: gospodarowania wodą deszczową w mieście) warto wykorzystać naturalne procesy zachodzące w ekosystemach – specjalnie do tego celu skonstruowanych, odtworzonych lub zachowanych. Co to oznacza w praktyce? Że potrzebne są tereny biologiczne czynne, gdzie woda będzie mogła swobodnie się rozlać (na przykład zabagnienia w parkach albo okresowo zalewane place deszczowe). Jeśli dodatkowo będzie tam rosła trzcina czy inne rośliny wodne, woda będzie poddana naturalnemu oczyszczaniu. Zamiast wybetonowanych kanałów, które przyspieszają spływ, lepsze są naturalnie meandrujące cieki, nawet okresowe – spowalniają one spływ wody i zwiększają jej pochłanianie przez glebę.

Kolejną pomocną koncepcją jest idea usług ekosystemowych, czyli korzyści czerpanych przez człowieka z obecności przyrody w mieście. To może być cień drzew i chłód w upalny dzień, relaksujący nas śpiew ptaków, funkcja oczyszczająca roślinności wodnej, absorpcja nadmiaru wody przez mokradła albo wytłumianie hałasu przez żywopłoty rosnące wzdłuż ulic.

Warto pamiętać, że jeśli przyrodniczy układ miasta ma działać, czyli dostarczać usług ekosystemowych i pełnić funkcję zielonej czy błękitnej infrastruktury, to wymaga to ujęcia systemowego. Myślmy raczej o sieci powiązanych ze sobą węzłów, a nie o odizolowanych wyspach zieleni. Izolowane wyspy są bardziej narażone na wszelkiego rodzaju zaburzenia, których wraz z postępującym kryzysem klimatycznym będzie coraz więcej. Jeśli poszczególne elementy układu przyrodniczego są połączone, to gatunki czy geny mogą przepływać pomiędzy nimi. A mobilność, wymiana i różnorodność przekładają się na większą odporność ekosystemów. Obecność korytarzy ekologicznych stwarza także szansę gatunkom, które są mobilne i w odizolowanych obszarach nie znajdują dla siebie wystarczającej bazy pokarmowej czy możliwości zaspokojenia wszystkich swoich potrzeb życiowych. W Warszawie to jest wyraźnie widoczne w dolinie Wisły, która jest naturalnym korytarzem ekologicznym, czyli ścieżką łączącą obszary istotne z punktu widzenia zwierząt. Dzięki temu w centrum miasta możemy spotkać sarnę, dzika, lisa, borsuka czy bobra, które wykorzystują dolinę Wisły jako korytarz pozwalający zajmować nowe siedliska lub migrować w poszukiwaniu pokarmu. Jeśli w ich dotychczasowym siedlisku pojawia się jakieś zaburzenie, bo na przykład zabudowujemy kolejny nieużytek, to połączenie obszarów dzikiej przyrody systemem korytarzy ekologicznych pozwala zachować równowagę. Dzięki temu powiązaniu część dzikiego życia może się rozpierzchnąć po pozostałych węzłach. Jednym słowem, większa różnorodność i łączność oznacza większą odporność, a nam powinno zależeć na tym, żeby miejski system przyrodniczy był odporny.

 

Jakub Rok – adiunkt w Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG) Uniwersytetu Warszawskiego. Doktor ekonomii, z wyróżnieniem obronił pracę dotyczącą społeczno-środowiskowych kosztów rozwoju miast. Interesuje się stykiem ekonomii i ekologii w ujęciu przestrzennym. Popularyzator idei postwzrostu (degrowth), aktywista ekologiczny, edukator leśny i kooperatysta.

Copyright © Fundacja Puszka