Tam, gdzie człowiek nie ogarnia

Rozmowa z Dianą Lelonek

Z Dianą Lelonek o pożytkach z nieużytków i nierozerwalności ludzko-nieludzkich relacji rozmawia Aleksandra Litorowicz

Twoja praktyka wykracza poza standardowe pojęcie o twórczości artystycznej. Jesteś nie tylko artystką, ale też badaczką, naukowczynią i aktywistką, która zajmuje się momentami styku i przenikania się – świata ludzkiego i nieludzkiego, skali mikro i makro, lokalności i procesów globalnych, materii ożywionej i nieożywionej. W jakim punkcie teraz jesteś?

Razem z Moniką Marciniak i Mateuszem Krzesińskim pracowałam ostatnio nad projektem Zakopany krajobraz – polegał on na budowie archiwum społecznego. W interdyscyplinarnym zespole robiliśmy długofalowy research o miejscowościach wysiedlonych przez kopalnie węgla brunatnego. Do wydobycia węgla metodą odkrywkową potrzebne są olbrzymie powierzchnie – ludzie zamieszkujący tereny planowane pod odkrywkę są więc wywłaszczani i wysiedlani, a ich domy, pola i wszystko wokół niszczone. Mapowaliśmy skutki degradacji krajobrazu, jednak nie z punktu widzenia oczywistych strat w ekosystemie, ale z perspektywy erozji więzi społecznych i lokalnych społeczności. Oczywiście nie da się tego rozdzielić, bo w opowiadanych historiach pojawia się wiele wątków dotyczących związków ludzi z przyrodą, ziemią, otoczeniem przyrodniczym. Razem z tymi miejscowościami znikają też gatunki zamieszkujące dany teren. Archiwum wspomnień byłych mieszkańców nieistniejących już miejscowości opowiada więc o życiu zarówno ludzi, jak i nieludzi, oraz o łączących ich relacjach. Ma na celu także opowiedzenie historii regionów węglowych na nowo – z punktu widzenia lokalnych, małych społeczności, a nie z perspektywy wielkiego przemysłu. Społeczne koszty działalności odkrywek węgla brunatnego to niemal zupełnie nierozpoznany obszar.

Odpowiadając na twoje pytanie: ten projekt pokazuje miejsce, w którym teraz jestem. W swojej praktyce coraz bardziej przesuwam się w stronę badawczą. Zakopany krajobraz traktuję wręcz jako praktykę mapowania antropocenu z punktu widzenia małych, lokalnych społeczności. Budowanie tego archiwum odbywa się z różnych perspektyw, ponieważ są tam włączone i wyraźnie widoczne narzędzia sztuki współczesnej – oprócz fotografii, pełniącej funkcję dokumentacyjną, również wideo i render 3D. Ważne jest dla mnie znajdowanie połączeń – na przykład mówienie o stratach środowiskowych, ale też o ludziach, których one bezpośrednio dotykają. O nierozłączności relacji ludzko-nieludzkich, a więc o tym, że jeżeli pojawia się odkrywka, to znika ekosystem, a wraz z nim znikają więzi społeczne i infrastruktura ludzka, ale też zwierzęta i rośliny zamieszkujące dany teren. One są tymi zmianami dotknięte w równym stopniu. Niszczona jest nawet historia geologiczna – jej warstwy także znikają.

Wysokie drzewa przesłaniają budynek w stylu dworkowym. Przed opuszczonym budynkiem rośnie dzika łąka.Pustostan wysiedlony przez kopalnie w miejscowości Izabelin gm. Kleczew, 2021, fot. Diana Lelonek, zdjęcie z projektu Zakopany krajobraz

Czy możesz opowiedzieć o kilku przykładach relacji ludzi z przyrodą, które zebraliście do archiwum?

Poruszający jest choćby wątek dotyczący miejscowości Goranin we wschodniej Wielkopolsce. Właściwie wszyscy jej mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, opowiadali o bagnach i torfowiskach, jakie kiedyś ją otaczały. Nazywali je małą Rospudą. Mówili o tym, jak spędzali czas w tej przyrodzie, ich wspomnienia z dzieciństwa dotyczyły głównie pływania łodzią po bagnach, kąpieli albo łowienia ryb. Nie są to wegańskie opowieści [śmiech]. Silny jest również wątek samowystarczalności – otoczenie dawało im wszystko, czego potrzebowali. A później pojawia się historia zniszczeń, jakich dokonała kopalnia. Obecnie ten teren został przekształcony w wysypisko popiołów z elektrowni Konin. Wygląda jak wielka pustynia, z jednej strony zalewana wodą, która ma turkusowy kolor – to i podobne miejsca są nazywane „konińskimi Malediwami”. Wcześniejszy ekosystem został zmieniony w coś, co wygląda jak tropikalny raj, ale biologicznie jest całkowicie martwe. Żaden organizm by tam nie przeżył.

To już kolejny projekt, w którym badasz relacje lokalne. Mam wrażenie, że taka praca w mikromiejscu często staje się dla Ciebie przyczynkiem do makronarracji, opowiadania o większych procesach, które mogą się zadziać na różnych szerokościach geograficznych – i w Goraninie, i w Singapurze.

Bo to są podobne procesy. Wolę zajmować się lokalnością i mniejszą skalą, bo wtedy jestem w stanie dokładniej zbadać interesujące mnie zagadnienia. Ale są to zazwyczaj linki do bardziej ogólnych, niekiedy nawet globalnych procesów. Doświadczenie wysiedlenia i utraty ziemi, na której mieszkały całe pokolenia, odnosi się nie tylko do byłych mieszkańców miejscowości wysiedlonych przez kopalnie węgla brunatnego, ale też do innych lokalnych społeczności czy rdzennych mieszkańców, którzy mierzą się z podobnym uczuciem zerwania łączności ze swoją ziemią. Badając wysypiska śmieci w skali lokalnej, w Polsce, odnosiłam się do procesu nadprodukcji przedmiotów, który zachodzi właściwie na całym świecie. Lokalne odpady są tu więc elementem globalnego hiperobiektu. Są przy tym także niezależne i bardzo sprawcze. Badanie życia dzikich wysypisk i ekosystemów odśmieciowych tak mnie wciągnęło, że spędziłam nad tym kilka lat.

Z kolei badając krakowski kamieniołom Liban, sprawdzałam, jak historia ludzka jest powiązana z historią nieludzi i różnych innych bytów, ale też jak wiąże się z historią głęboką (deep history), czyli z czasem geologicznym. Próbowałam analizować zjawiska w różnych skalach czasowych. Kiedy zaczynamy się przyglądać, jak nasze sposoby bycia: ludzi, nieludzi, zwierząt, roślin, przedmiotów, skał, śmieci, smogu, fosforanów, susz, powodzi itd. łączą się ze sobą i wchodzą w oddziaływania na wielu poziomach – również w różnych skalach czasu – i jak nasze byty są nierozerwalnie połączone, to może się od tego zakręcić w głowie. Jest to jednocześnie poruszające, ale też przytłaczające (i, jak określiłby to Timothy Morton, „lepkie”).

Widok na jezioro, którego brzegi są pokryte gęstą zielenią. W tle widoczna ściana nieczynnego kamieniołomu.Widok na kamieniołom Liban, Kraków 2018, fot. dzięki uprzejmości artystki

Często odnosisz się do geologii. Zastanawiam się, jaka warstwa geologiczna zostanie po nas, ludziach, i po naszych czasach. Co będzie mówiła o ludzkiej cywilizacji przyszłym odkrywcom?

Ze względu na to, że przemysł i rolnictwo wielkoobszarowe na masową skalę zmieniają przestrzeń, możemy się domyślać, że będą to widoczne ślady geologiczne. Wysadza się wierzchołki Appalachów, żeby pozyskiwać ze środka węgiel. Bogate państwa importują piasek z innych, mniej uprzywilejowanych krajów, zmieniając tym samym linie brzegowe kontynentów. Tak działa na przykład Singapur – ogromna eksploatacja piasku z dna oceanu na obszarze Indonezji doprowadziła do zniknięcia ponad 20 wysp. W Singapurze za to nadbudowano nowe wyspy, znajduje się tam teraz między innymi największa na świecie rafineria ropy naftowej Shella. To nowa forma kolonializmu – możesz po prostu kupić i przewieźć fragment lądu z jednego państwa do innego. Rolnictwo i chów przemysłowy również przyczyniają się do niszczenia ekosystemów w ogromnej skali – zmienia się skład chemiczny gleby oraz atmosfery.

Poludzka warstwa geologiczna będzie więc zapewne bardzo charakterystyczna. Mówię to oczywiście hipotetycznie, bo nie wiadomo, czy ktokolwiek będzie to kiedykolwiek badał. Nie wiemy, co się stanie z Homo sapiens – my też możemy przecież wymrzeć. Ale żeby nie było, że tak podkreślam tu ludzką sprawczość, przypomnę, że jedno z wielkich wymierań, podczas którego zniknęło około 90% żyjących organizmów, było spowodowane przez bakterie beztlenowe. Nie jesteśmy więc wcale tacy wyjątkowi, jak nam się wydaje.

Murowane i betonowe pozostałości po budynku wśród zieleni.Teren dawnego obozu Kraków Płaszów, 2018, fot. dzięki uprzejmości artystki 

Jeśli wymrzemy, to na pewno pozostaną po nas przedmioty, i najpewniej zagarnie czy pochłonie je natura. Wcale nie jestem pewna, czy to jest dystopijna wizja. Pomyślałam o tym, oglądając zdjęcia Twojego długofalowego projektu Instytut dla Żywych Rzeczy. Na czym polegał?

W dużym uproszczeniu polegał na tym, że chodziłam po nielegalnych leśnych wysypiskach śmieci i sprawdzałam, jak śmieci zaczynają funkcjonować w ekosystemie oraz w jaki sposób powierzchnie wyrzuconych przedmiotów użytkowych stają się odśmieciowymi minihabitatami dla różnych organizmów. Oprócz badania ludzko-nieludzkich współzależności najważniejsze w tym projekcie było dla mnie to, co najmniej zauważalne w polu sztuki, czyli nawiązywanie relacji z istniejącą instytucją naukowo-badawczą, jaką jest Ogród Botaniczny UAM w Poznaniu. Powołana przeze mnie fikcyjna instytucja, czyli Instytut dla Żywych Rzeczy, weszła z nim w relację, przez co na jakiś czas stała się prawdziwa.

Starałam się ten ogród botaniczny trochę rozszczelnić, wprowadzając do niego nowy rodzaj roślin śmieciowych. Pracowałam też nad nową formą klasyfikacji śmiecioroślinnych środowisk – przy pomocy języka, podważania dychotomicznego podziału natura–kultura i wynikającej z niego tradycji klasyfikacji roślin. Tym samym z jednej strony hackowałam porządek ogrodu botanicznego, z drugiej zaś sama zachowywałam się trochę jak naukowczyni. Najpierw zbierałam pojedyncze przedmioty z wielkich wysypisk i przenosiłam je do grodu botanicznego. Tam one rosły i były miały swoje etykiety z opisem, tak samo jak rośliny. Obiekty śmiecioroślinne były więc wpisywane w schemat ogrodu, ale po to, by poszerzyć go o kolejne, wcześniej w nim nieobecne środowiska – środowiska pośmieciowe, zniszczone przez działalność przemysłu i człowieka itd.

Podsumowaniem tego wieloletniego projektu, a jednocześnie moim doktoratem, jest Atlas śmiecioroślin wydany przez galerię Arsenał w Poznaniu. Można tam znaleźć między innymi zdjęcia śmiecioroślin spod mikroskopu – widać na nich mikrogranulki polimerów poprzyklejane do liści mszaków; połączenie zachodzi więc już na poziomie komórkowym. W tym projekcie chciałam zaobserwować, jak rośliny traktują produkty, które dla człowieka są już śmieciami, i jak te przedmioty, wyswobodzone ze swojej użytkowej funkcji, zaczynają działać w ekosystemie. Analizuję te procesy w doktoracie, którego fragment również znalazł się w książce. Esej do Atlasu napisał też Andrzej Marzec, który interpretuje ten projekt z perspektywy aktywności i twórczości nieludzi. Instytut dla Żywych Rzeczy często był interpretowany jedynie jako krytyka nadprodukcji i zaśmiecania planety. To jest oczywiście bardzo ważne, ale dla mnie zawsze istotna była również odprzedmiotowa perspektywa, zorientowana na życie nieludzi oraz na ich aktywność.

To działanie było o tyle ważne, że dzięki możliwości dwuletniej współpracy z Ogrodem Botanicznym UAM projekt dotarł do odbiorców spoza pola sztuki. Zobaczyły go rodziny, wycieczki szkolne itp. Coraz bardziej doceniam tego typu przedsięwzięcia.

Stary rozczłonkowany odkurzacz pokryty mchem i liśćmi z chodzącym po nim ślimakiem.AGDhabitat, obiekt znaleziony, Centrum dla Żywych Rzeczy, 2021, fot. dzięki uprzejmości artystki

Zgnieciona plastikowa butelka pokryta ziemią i roślinnością.Środowisko PET, obiekt znaleziony, Centrum dla Żywych Rzeczy, 2021, fot. dzięki uprzejmości artystki

Przejdźmy do miast. Czy miasta powinny dziczeć?

Oczywiście, że powinny! Zarastanie jest niezwykłą pracą roślin na rzecz naszego wspólnego dobra. Tereny zdziczałe, nazywane nieużytkami (bo nie ma na nich aktywności użytkowej w rozumieniu kapitalistycznym – przemysłu, fabryk, deweloperki itd.), to cenne przyrodniczo miejskie ostoje bioróżnorodności. Tak naprawdę są to miejsca bardzo użyteczne, użytkowe i aktywnie użytkowane. Wielu spośród ich użytkowników i użytkowniczek nie jest ludźmi, choć ludzie też się zdarzają. Takie nieużytki to nie tylko miejsca zapewniające aktywności, ale też miejsca pracy – dla różnych gatunków ruderalnych, które wspomagają i rozkręcają procesy sukcesji i odzyskiwania terenów zdegradowanych, a następnie porzuconych przez ludzi. Tam dzieje się tak dużo, że naprawdę nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby nazwać to nieużytkiem.

To wynik tego, że zwykliśmy myśleć o człowieku jako o sile sprawczej i kształtującej przestrzeń, ale o innych gatunkach już niekoniecznie. A jest właśnie odwrotnie – tam, gdzie człowiek nie ogarnia, od razu pojawiają się roślinne, grzybowe, bakteryjne i inne nieludzkie aktywistki na rzecz przywracania ekosystemów. Pojawia się nanoszona przez wiatr materia organiczna wbijająca się w szczeliny murów i chodników, potem zaczyna się erozja, różne czynniki atmosferyczne, cały szereg zjawisk pracujących na rzecz przywracania przyrodzie miejsc chwilowo lub trwale porzuconych przez ludzi. Zresztą żadne założenie urbanistyczne, żadna architektura, budynek ani droga nie jest niczym niezmiennym, oddzielnym od przyrody, przynależnym jedynie ludzkim właścicielom i inwestorom. Konserwacja zabytków czy autostrad (ale też sztuki) to ciągłe starania o zmniejszenie wpływu nieludzi, którzy bez przerwy znajdują sposoby na wtargnięcie i przechwytywanie przestrzeni zurbanizowanych.

Idąc dalej, mogłabym powiedzieć, że nie istnieje w ogóle coś takiego jak obszar wyłącznie ludzki. Wszystko, co wytwarzamy, jest użytkowane nie tylko przez nas, ale również przez dziesiątki tysięcy dzikich lokatorów, którzy czyhają na każdą szczelinę lub odpowiednią wilgotność, w której można uwić gniazdo lub rozwinąć plechę. Miasta nie należą więc do ludzi – są i zawsze były dzikie, tylko nie chcieliśmy tego widzieć. Wypierano to, tworząc coraz bardziej zabetonowane i sterylne przestrzenie.

Rośliny rosną w donicy przy ulicy wśród miejskiej zabudowy.Rozkwit, instalacja, Cieszyn 2016, fot. dzięki uprzejmości artystki

Tylko jak do tych dzikich miast przekonywać?

Jeżeli zaakceptujemy fakt, że jako ludzie nigdy nie żyliśmy w oderwaniu od przyrody, to ta wszechobecna międzygatunkowa kolektywizacja przestanie nas tak niepokoić i odnajdziemy przyjemność w dzieleniu się przestrzenią. Proces zaniechania, oddawania terenów miejskich do swobodnego zarastania nieludzkim aktorkom może być wręcz odczytany jako czysty zysk. Gdyby roślinność ruderalna chciała nam zareklamować swoje usługi, to slogan brzmiałby: „Ty oddajesz teren, my robimy resztę”. Taka produktywna bezproduktywność dobrze by nam zrobiła. Powinniśmy podzielić się przestrzenią, oddawać ją innym bytom do swobodnego zarastania, a także obejmować ochroną już istniejące ostoje dzikiej przyrody w miastach.

O tym był też Twój projekt Słowik szary z placu Defilad – pokazałaś, że często mały gest ze strony człowieka może być dużym gestem dla przyrody. Wraz z ornitologiem Stanisławem Łubieńskim zauważyliście, że do centrum Warszawy powrócił słowik szary, który przecież nie lubi tłocznych i głośnych miejsc. Okazało się, że Zarząd Zieleni zaczął mniej przycinać krzaki w tamtej okolicy – i pojawił się słowik. Zaprosiłaś warszawiaków do wysłuchania jego koncertu.

Rzeczywiście, niewielkie ostoje zarośli i krzewów czasami mogą zmieścić przeogromną liczbę gatunków ptaków i innych zwierząt, którym dają schronienie i miejsce do życia. Nam może się wydawać, że to nic takiego, tylko kilka zarośli, ale wycięcie ich zabiera domy wielu osób nieludzkich. To tak, jakby wyciąć całą dzielnicę czy kilka apartamentowców. Trzeba mieć to na uwadze, tym bardziej, że jest też coraz mniej miejsc do gniazdowania – przez remonty, renowacje budynków czy ocieplanie ścian. Mimo to chcę wierzyć, że świadomość i uważność wobec innych gatunków generalnie rośnie. Można znaleźć na to trochę dowodów: wysiewa się łąki kwietne, a Zarządy Zieleni w kilku miastach zmniejszyły w ostatnich latach liczbę koszeń. To wciąż niewiele, ale już coś. 

Robiłaś wiele projektów na terenach nieużytków miejskich, zwracając uwagę na to, że właściwie w każdym mieście znajdziemy miejsca będące ostojami wielogatunkowych i bioróżnorodnych ekosystemów.

Takie miejsca są mi niezwykle bliskie. W 2016 roku w Cieszynie, we współpracy ze świetlicą Krytyki Politycznej, umieszczałam w takich miejscach tabliczki z napisem: „Pomnik postprzyrody”. Był to zarośnięty teren pozostały po wyburzeniu dawnego dworca PKS, skarpa, która powstała po tym, jak obsunęła się tam droga. Dla bezpieczeństwa, żeby się nie osypywała, została obłożona włókniną, i po paru latach to wszystko zaczęło zarastać, tworząc osobliwy land art.

W Krakowie takim miejscem jest natomiast kamieniołom Liban, który zakończył działalność dopiero w latach 80. XX wieku, a już występują tam gatunki unikatowe, niespotykane na co dzień w miastach. W 2017 roku podczas badań na tym terenie chodziłam na spacery z botanikami i geologiem. Wszyscy byli zachwyceni tym terenem. Biolodzy ze względu na cenne tereny lęgowe żab, botanicy z powodu unikatowych gatunków traw i roślin, jakie zazwyczaj spotyka się na skałach w górach. Geolodzy wyczytali na ścianie kamieniołomu nurt pradawnej rzeki, która wiele milionów lat temu wpadała tam do tropikalnego morza. Mimo to Urząd Miasta Kraków chciał to miejsce… zrewitalizować (!). Jak możemy się domyślić, rewitalizacja miała polegać między innymi na wycince wielu drzew, zbudowaniu infrastruktury turystycznej i przekształceniu tego terenu pod rekreację, co oczywiście wiązałoby się z ogromnymi kosztami ekologicznymi. Na szczęście w 2020 roku zrezygnowano z tego pomysłu. Może być to dowód na rosnącą świadomość urzędników, ale nie musi – w międzyczasie wydarzyło się wiele innych rzeczy, które mogły potencjalnie zablokować inwestycję, na przykład pandemia. Teren kamieniołomu Liban zyskał status „użytku ekologicznego” – to dobrze, ale moim zdaniem mógłby spokojnie mieć status ścisłego rezerwatu przyrody. Można by go było wtedy oglądać przez ogólnodostępną lunetę, z góry, bez wchodzenia na jego teren. Moim zdaniem byłoby to naprawdę świetną inwestycją – poprzez zaniechanie i pozostawienie ekosystemu kamieniołomu samemu sobie miejsce to stałoby się atrakcją przyciągającą turystów i badaczki z całego świata. Tak dzieje się na przykład w Bukareszcie, gdzie na rozległym nieużytkowanym terenie powstał rezerwat ścisły Văcărești.

Ścieżka wijąca się wśród gęstej roślinności.Kamieniołom Liban, Kraków, 2018, fot. dzięki uprzejmości artystki

Tworzenie parków i rezerwatów na terenach poindustrialnych, nieużytkach miejskich i w miejscach, które na pierwszy rzut oka w ogóle nie kojarzą się z czymś cennym przyrodniczo, to bardzo interesujący temat, wart mentalnego przepracowania.

Jeżeli mierzymy naturę taką romantyzującą miarą – jako to, co nietknięte ludzką ręką i dzikie, zewnętrzne wobec ludzkiej kultury – to taki pomysł wyda się nietrafiony. Ale jeżeli traktujemy przyrodę jako coś, w czym jesteśmy po uszy zanurzeni i czego jesteśmy częścią, to wtedy objęcie ochroną przyrodniczą hałdy na terenie poodkrywkowym wyda się mniej dziwaczne. Taki pomysł postulowałam w 2018 roku w trakcie pracy nad projektem Hałda rokitnikowa w Konińskim Zagłębiu Węglowym. Nie pociągnęłam go wtedy, ale zorganizowałam na hałdzie piknik połączony z dyskusją na temat przyszłości tego miejsca. Takie wzgórze poodkrywkowe to jest gotowe plenerowe „ekomuzeum” – zarówno historii tego regionu, jak i przyrodnicze. Wystarczy po prostu zostawić to tak, jak jest.

Z kolei w Warszawie dobrym przykładem jest Zakole Wawerskie, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu były użytkowe tereny rolne. Innym niesamowicie ciekawym miejscem jest teren wokół Jeziorka Czerniakowskiego. Mamy tu niezwykle interesującą „wystawę”, którą nazywam Muzeum Antropocenu. Jak w soczewce widać tu miejskie procesy i zjawiska, różne porządki i formy ludzko-nieludzkiej obecności. Jest teren rezerwatu, ale jest też otulina, w którą wdziera się patodeweloperka. Są ogródki działkowe ROD Syrena, ale także inne, częściowo wysiedlone przez dewelopera, częściowo zamieszkiwane przez ludzi. Jest dzikie wysypisko odpadów elektronicznych, budowlanych i tekstylnych. Mamy łąki przejęte w dużej mierze przez inwazyjną nawłoć kanadyjską, ale także zdziczałe sady owocowe. Rosną tam bylice, krwawniki i inne ważne przyrodniczo i kulturowo chwasty. Nad wszystkim góruje elektrociepłownia węglowa, a w sąsiedztwie przebiega droga szybkiego ruchu (ma ona skądinąd ciekawą akustykę – łączy szum aut z głosami wielu gatunków ptaków). Na Siekierkach miały albo mają miejsce niezwykle ciekawe oddolne, społeczne działania mające na celu wspólne użytkowanie ziemi dla dobra lokalności, w kontrze do kapitalizacji i prywatyzacji gruntów miejskich. Mam na myśli na przykład akcje ROD – Radykalnych Ogródków Działkowych (do 2018) lub obecne działania wokół sąsiedzkiego ogrodu społecznościowego Siekierki. Prawo do korzystania z miasta chcą odzyskać nie tylko rośliny, lecz także społeczność ludzka.

Porastające zielenią sprzęty RTV i AGD oraz kilkadziesiąt rur odkurzaczy wiszących na poziomej gałęzi drzewa w gęstym środowisku leśnym.Dzikie wysypisko pozostałości sprzętów RTV i AGD, rury od odkurzaczy, dokumentacja sytuacji zastanej, okolica Jeziorka Czerniakowskiego, fot. dzięki uprzejmości artystki

Na koniec chciałam zapytać o Twoją najnowszą interwencję artystyczną Pałac. Muzeum Warszawy zaprosiło Cię do pracy na zbiorach archeologicznych pochodzących z miejsca, w którym stał pałac Saski. Jak to u Ciebie bywa, tam również pojawia się nieoczywisty wątek ludzko-nieludzkich zależności.

Bardzo mi się spodobał egalitaryzm panujący w tym archiwum. To zabytek masowy[1], więc wszystko występuje tu na równych prawach: gruzy, elementy wyposażenia wnętrz, przedmioty użytkowe, ale też – co mnie zaskoczyło – ogromna liczba pudełek z napisem „kości”. To były kości różnych zwierząt. Jest pudełko z napisem „szczątki ptasie” zawierające wyłącznie kostki różnych ptaków. Możemy przypuszczać, że tych, które w ciągu kilkuset lat zostały w tym miejscu zjedzone. Ich obecność poruszyła mnie także dlatego, że one w oczywisty sposób pokazują historię przemocy i wyzysku wobec nieludzkich współmieszkańców tego pałacu i nierozerwalność ludzko-nieludzkich relacji. W zbiorach znajduje się na przykład czaszka konia, który pewnie ciężko tam pracował. I ta czaszka leży obok wszystkich innych przedmiotów, razem z potłuczoną chińską porcelaną, gzymsami czy sztukaterią. A obok leżą skorupy ostryg.

Czyli, koniec końców, panuje tam równość.

Tak, na tym regale w magazynie archeologicznym istnieją wobec siebie na równych zasadach. To tak jak wtedy, gdy jeszcze zalegały w ziemi, przed ich wygrzebaniem. Ziemia wszystko zrównała.

Pochyły teren pokryty arkuszami folii i włókniny, porastający mchem.Wodospad z folii i włókniny, miejsce znalezione podczas badań terenowych w Cieszynie, 2016, fot. dzięki uprzejmości artystki

 

Diana Lelonek – absolwentka Wydziału Komunikacji Multimedialnej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu (2014), gdzie ukończyła też Interdyscyplinarne Studia Doktoranckie (2019). Doktora sztuki, wykładowczyni na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną na ASP w Warszawie. Działa na przecięciu sztuki, artywizmu i nauki. Jej projekty to krytyczna odpowiedź na procesy nadprodukcji, niepohamowanego wzrostu i degradacji środowiska. Jako medium używa fotografii, wideo, dźwięków, obiektów znalezionych, jak również mchów, pleśni i bakterii. 

Laureatka wielu nagród, między innymi Paszportu „Polityki” (2019), Nagrody Fundacji Vordemberge-Gildewart (2018) i Show Off na Miesiącu Fotografii w Krakowie (2014). Była nominowana do Talentów Trójki (2017) oraz do Grand Prix Fotofestiwal w Łodzi (2018). Swoje prace pokazywała między innymi na Międzynarodowym Biennale Sztuki Współczesnej RIBOCA (Ryga), w Edith-Russ-Haus Gallery (Oldenburg), na festiwalu Culturescapes (Bazylea), w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski (Warszawa), galerii Arsenał (Białystok), Le Musée de l’Elysée (Lozanna), MOCAK (Kraków), podczas Miesiąca Fotografii (Kraków), w Temporary Gallery (Kolonia), Museo Amparo (Meksyk) oraz w Tokyo Photographic Art Museum.

[1] Zabytki masowe to fragmenty materiałów archeologicznych takie jak fragmenty ceramiki, drewna, szkła, tkanin, skóry, gwoździ czy złom metalowy; są to przedmioty o złym stanie zachowania i przedmioty nietrwałe. Zbierane są razem i dokumentowane w obrębie jednostek podziału powierzchni wykopu lub danego obiektu. Nie jest możliwa dokładna lokalizacja poszczególnych zabytków – w przypadku zabytków występujących masowo nie jest to jednak konieczne.

Copyright © Fundacja Puszka